WSPOMNIENIA


Pani Kubicka Janina, z domu Algierska,
ur. 1930 r. w Milatynie, gmina Sijańce,
powiat Zdołbunów, woj. wołyńskie

 

„Do Świebodzina przyjechaliśmy 30 czerwca 1945 r.  i wysadzili nas na „rampie” tj. takiej łące przy stacji towarowej. Nowych mieszkań szukaliśmy sami we wsiach wokół Świebodzina. Szukaliśmy na tzw. „własną rękę „
 
    Do Lubinicka poszła moja mama z Panią Denisiewicz, bo mąż jej jeszcze był w wojsku, chodziły także do Rozłóg, ale tam  się nie  podobało rodzicom i szukali dalej. Poszli do Lubinicka – ojciec, Bronisław, ciągle mówił, że takie zamieszkanie w nowym miejscu jest czasowe - przejściowe.
Domy we wsi były zajęte, były napisy „zajęte przez Polaka”, Tak było  prawie wszędzie, gdzie nikt nie mieszkał. U Żarny na domu taka wywieszka też była – tablica;  „ zajęte”,…….
  
   …..  Faktycznie zamieszkaliśmy a po kilku tygodniach wojsko wyjechało ze wsi i został dom do naszej dyspozycji. Kapitan tak był zadowolony z  naszego jedzenia – bo mama często gotowała mu kasę na mleku – że zostawili nam taki duży, bardzo ładny ścienny zegar . O ten zegar zaraz po wyjeździe kapitana upominał się jakiś żołnierz, ale na hasło, że to od kapitana – dał nam spokój.
     Pan Żarna – nasz sąsiad przez drogę – był już wcześniej i te zabudowania zarezerwował , przyjechał z rodziną  trochę później. Kujbida Kazimierz  mieszkał koło krzyża i także już był we wsi . Oni razem z Piotrowskim przyjechali trochę wcześniej, transportem z Galicji, spod Stanisławowa. Zdaje  mi się, że z nimi przyjechali także Terleccy. Jak już mieszkaliśmy, to Rosjanie jeszcze byli tam gdzie zamieszkał później Pan Łakomy i Algierski Paweł. Oni już się  powoli  przenosili do Świebodzina. Także Pan Zygfryd Kopielski już był we wsi – oni przyjechali z okolic Jarocina.
Zostaliśmy w tym domu. Ojciec nie chciał większego  domu, nie chciał urządzeń rolniczych – bo ciągle mówił, że to nie nasza własność  a to wszystko to tylko na pewien czas.
     Przypominam sobie ,że sklep dopiero był w 1946 roku a sklepową była Pani Helena Rucińska.  Mieszkała ona  w takim małym domku koło Pana Szuby. Sklep ten był tam gdzie mieszkali Terleccy - na środku wsi. Później sklep był tam gdzie mieszkał pierwszy sołtys – Pan Niedźwiecki – tam gdzie mieszkali Walentynowicze. U Hnatowskich  sklepik był  także w 1947 roku. Pani Rucińska była  sklepową w tym sklepie u Walentynowiczów.
Rodziny Burowskich, Kotwickich  i Pani Pawłowicz przyjechali  po nas. Zapewne było to w lipcu lub sierpniu 1945 r. Pani Pawłowicz miała trzech dorastających synów i córkę. Kotwiccy mieszkali w jednym dużym podwórku.
       Przypominam sobie, że pierwszy ślub w Lubinicku – to ślub Bolesław Kotwickiego, Druhną na tym ślubie była moja koleżanka  Janka Burowska. Był to  może wrzesień, do ślubu jechali bryczką, do Świebodzina  a ślub był w tym dużym kościele.
Drugi ślub we wsi to ślub mojej siostry Zosi z Józkiem Stankiewiczem. Ten ślub był   w 1946 roku, we wrześniu. Na weselu było dużo ludzi, nasi znajomi, m.in.: Denisiewicze, Pani Szczawińska, Puterałowie i inni. Pani Szczawińska miała dwóch synów - Józka i Gienka. Później  wyjechała cała rodzina   do Wrocławia.
     Jeszcze przed tym wyjazdem do Wrocławia  to Pan Eugeniusz Krakowiak chciał ożenić się z Panią Szczawińską. Pan Krakowiak później wyjechał do Warszawy.
      Już w 1945 roku były przygotowania do uruchomienia szkoły. Tym zajmował się Pan Zuss, był on nauczycielem geografii, a pochodzili spod Wilna.
Była taka mała salka – dawna niemiecka szkółka (tak mówili) i tam po wysprzątaniu po Rosjanach Pan Zuss uruchomił szkołę. W tej szkole uczył także Zdzisław Zuss - syn  starego  Zussa – Zdzisław,  dokształcał się, kończył jakieś kursy. Zdzisław  był w okresie wojny w Niemczech, na robotach. Jak przyjechali do Lubinicka to on był  już żonaty z Olą. Ola mieszka jeszcze do dzisiaj w  Świebodzinie. Zdzisław miał taka manierę, pożyczania pieniędzy, które był trudno od niego później  odebrać.
     Pamiętam, że w 1945 roku w naszej wsi była czynna piekarnia, w tym    budynku naprzeciw  sołtysa Niedźwieckiego. Piekarzem był  Pan Świnka z Poznania. Tam mieszkał i prowadził piekarnię. Przy piekarni był mały sklepik, tam sprzedawano chleb, ciastka i  ciasto. Piekarnia funkcjonowała do 1946 roku, później Pan Świnka wyjechał do Poznania. Zrezygnowali dlatego, że nie było zbytu na chleb, bo  większość  mieszkańców piekła swój.
Ja byłam krótko pracownicą tej piekarni. Kiedyś poszłam po chleb i  żona Pana Świnki zaproponowała mi pracę. Pracowałam w tej piekarni  przy  produkcji  ciastek , takich ciastek z cukrem, bardzo słodkich i dobrych. Zarabiałam za dzień jeden bochenek dużego chleba i kilka złotych. Byłam wtedy młoda, miałam 15 lat.
     Po wyjeździe Pana Świnki – tam zamieszkał na jakiś czas Władysław Kotwicki. Ale później  Kotwicki się wyprowadził i zamieszkali tam Hnatkowscy. Po wyjeździe  Hnatkowskich zamieszkał tam Bolek Stankiewicz. On mieszkał wcześniej w takiej małej chacie, tam gdzie mieszkała Pani Rucińska, było to koło Szuby, naprzeciw Ostaszewskich.
    W 1945 roku, przypominam sobie, że od strony Kupienina, tą polną drogą  szły całe  kolumny Niemców, starszych, dzieci, z wózkami, szli oni w kierunku granicy. Mijali Świebodzin - szli na zachód. W Lubinicku  dużo Niemców  nie było – było tylko kilka osób, ale one zostały. Byli traktowani jako autochtoni. Willi Mantaj – taki starszy, mieszkał tam, koło kościoła. Tam, niedaleko kościoła mieszkała także  Pani Skrzatowa, była ona z synem, bo męża nie było. On został na Zachodzie, był w Armii Andersa. Ten syn Skrzatowej  miał może 15 lat, pojechał nad jezioro. Ta wycieczka zakończyła się tragicznie. Było tam kilku chłopców. Ale on pierwszy wskoczył do wody i utonął. Podejrzewali, że był zgrzany i chwycił go skurcz.
       Po tym wypadku  dużo rodziców nie pozwalało chłopcom kąpać się w jeziorze. Był u nas w Lubinicku młyn – wiatrak. Jego właścicielem był Pan Kopielski. W kościele już w 1945 roku były nabożeństwa. Taką prowadzącą była Pani Krzywicka. Ona prowadziła wszystkie modlitwy i śpiew. Pamiętam, że w kościele zdemontowano ambonę, która była w centrum ołtarza. Pan Zuss naprawił organy i na tych organach grał. Nowe tabernakulum wykonał zapewne Paweł Algierski, był on stolarzem”.

 

POSTRZELENIE  Kotwickiej Jadwigi – 1945 r.

     Było to latem 1945 r. W Świebodzinie w szpitalu wojskowym (wcześniej LORO – dzisiaj Lubuskie Centrum Ortopedii) było  jeszcze dużo  radzieckich żołnierzy. Pewnego razu jeden z nich, a pijany w „sztok”, z karabinem wybrał się do Lubinicka. Szedł przez wieś od strony czworaków i każdego  kogo spotkał zaczepiał. Spotkał mojego ojca. Ojciec wyszedł z domu i najprawdopodobniej szedł do Łakomego – bo tam często chodził. I spotkał tego żołnierza, który zaczął się „przystawiać”. Ojciec trochę się wystraszył, ale że pracował/zarządzał   w majątkach  i umiał po ukraińsku  rozmawiać,  zaczął rozmowę po ukraińsku i wyjaśniał mu  kim jest. Żołnierz ojca zostawił i poszedł dalej.
      Trafił do Burowskich, tam na parterze, jedno okno  wychodzi na ogród, na ogrodzie była szopa/drewutnia. W tej drewutni była w tym czasie  Jadzia Kotwicka, poszła po drewno.
      Było lato, okna były otwarte. Żołnierz w pijackim zwidzie zaczął strzelać przez okno  w stronę ogrodu, kule trafiły w drewutnię, w której była Jadzia Kotwicka. Ludzie słyszeli strzały, ale nikt nie przepuszczał, że  może ktoś być ranny. Jadzia przyszła do domu z polanami drewna na ręku i upadła. Okazało się że krwawi, że jest postrzelona. Bardzo krwawiła. Ktoś szybko  konno  pojechał do Świebodzina i przyjechała szybko karetka, taki ambulans, nazywaliśmy  ten samochód „doczka”. Jadzię zabrali do szpitala wojskowego i tam zoperowali. Mówili, ze kula przeszła milimetry od serca.
     Tego żołnierza szybko „zwinęli”  i zapewne  już drugi raz nie urządził strzelania.

Wysłuchał i spisał ; Mirosław Algierski - 2014 r. Całość ukazała się w książce pt. „LUBINICKO – ze starych do nowych gniazd”

 

 

 

MOJA  DROGA  DO  ŚWIEBODZINA

Wspomina: Andrzej Baczański

Urodziłem się w 1940 r. w miasteczku Miory w powiecie brasławskim. To północno-wschodni kres Kresów – do granicy łotewskiej na rzece Dźwinie było tylko 20 km. Z Mior zapamiętałem długą, brukowaną ulicę, przy której stał zamieszkiwany przez nas szary, duży, drewniany dom.

Naprzeciw tego domu był mały pawilon z białymi okiennicami – AMBULATORIUM gdzie mój ojciec przyjmował chorych. Ojciec, jego rodzice i rodzeństwo (a miał ich aż siedmioro) byli rodowitymi wilnianinami. Do Mior   Ojciec trafił za przyczyną Ubezpieczalni Społecznej w Wilnie, która delegowała go tam w celu zorganizowania punktów medycznych. Pełnił tam funkcję lekarza rejonowego. Tam też poznał swoją przyszłą żonę, a moją Matkę, z kniaziowskiego rodu (boczna linia tych z Miru)  Zofię Światopełk-Mirską. Trzy kilometry od Mior znajdował się ich majątek Kamieńpol (około 5000 ha, ale w tym bagna, jeziora, lasy i nieużytki), gdzie gospodarzył mój przyszły dziadek Wiesław Światopełk-Mirski.

              …..Któregoś dnia Ojciec zaczął zbijać z grubych, drewnianych listew drabinę. Wtedy dowiedziałem się, że wkrótce wyjeżdżamy do Polski, a drabina jest niezbędnym sprzętem w wagonie towarowym, raz jako schodki do wagonu, a dwa jako bariera przy uchylonych drzwiach.


Z Jaszun zapamiętałem jeszcze jedno wydarzenie, (  12 stycznia 1945 r. O godz. 16.35 ) kiedy powietrze zadrgało od dalekiego grzmotu,a potem na horyzoncie pojawił się grzyb czarnego dymu. To właśnie wtedy wydarzyła się w Wilnie straszna katastrofa – zderzenie pociągów z amunicją.

Transporty do Polski odchodziły z Wilna (czerwiec 1945 r.)Dotarliśmy tam z całym dobytkiem małą ciężarówką (pewnie był to ZIS 5,( „ZIS piać – z góry jechać, a pod górę pchać).  W wagonie byli Zofia i Jan Baczańscy, dwoje ich dzieci Andrzej i Ewa, Józefa Baczańska (z domu Butrzyńska), matka Jana oraz daleka krewna Eugenia. Dojeżdżając do Wilna mijaliśmy lotnisko Porubanek, gdzie w oddali stało kilka małych samolotów. Miłość do samolotów zaczęła się u mnie już wtedy i pozostała do dzisiaj. W Wilnie mieliśmy jeszcze kilka dni do odjazdu naszego pociągu i wtedy Mama zabrała mnie do Ostrej Bramy. Stromymi, wysokimi schodami po lewej stronie weszliśmy do Kaplicy. Było pusto, a obraz był zasłonięty. Za skromny datek zakrystian odsłonił obraz tylko dla nas. Klęcząc modliliśmy się. Mama płakała. Nie rozumiałem wtedy, że to Jej pożegnani z rodzinnymi stronami, krajem dzieciństwa. Na zawsze.

Momentu odjazdu nie pamiętam. Utrwalił się w mej pamięci moment bardzo wolnego przejazdu przez chwiejący się most na Wiśle i obraz rodziców ze łzami w oczach patrzących na morze ruin w jakie zamieniono Warszawę. W czasie podróży mieliśmy fatalną pogodę, lało bez przerwy. Gorzej – woda zaczęła przeciekać do naszego wagonu. Na dobitkę nasz pociąg odstawiono na boczny tor, na stacji Kobylepole (jak sądzę to dzisiejszy Poznań – Antoninek). Na szczęście Ojciec zdobył gdzieś kawał, jak wtedy na to mówiono, sztucznej skóry, pomarańczowego koloru. Tworzywo to przybite od środka do sufitu wagonu poprawiło sytuację, ale za to wydzielało nieprzyjemny, ostry, szpitalny zapach. Cóż, zawsze to lepiej od lejącej się na głowę wody.

Któregoś dnia po dwóch tygodniach podróży, po przebudzeniu się stwierdziłem, że pociąg stoi. Jest cisza. Było to 15 lipca 1945 roku.


    Okazało się, że tutaj nasza podróż kończy się. Wysiadamy. A stacja nazywa się Świebodzin Wielkopolski. Bardzo nie spodobała mi się ta nazwa miejscowości,            bo nie wiedzieć czemu kojarzyła mi się ze ….świnią.

Najpierw Ojciec ruszył do miasta w poszukiwaniu dla nas kwatery. Łatwo było określić, które domy są już zajęte przez Polaków, bo oznakowane były biało- czerwonymi flagami. Nie byliśmy w Świebodzinie pierwszymi przesiedleńcami, niesłusznie nazywanymi repatriantami. Pierwsze transporty trafiły tu już wczesną wiosną, a i administracja wywodziła się głównie z pobliskiego poznańskiego.

Wkrótce pod wagon zajechała tzw. platforma ciągnięta przez konia, na którą przeładowano nasz dobytek, a także babcię, która miała wtedy 78 lat. Ja z Mamą i małą Ewą na rękach ruszyliśmy na piechotę do wybranego przez Ojca mieszkania w Świebodzinie przy ul. Łąkowej 3, wkrótce przemianowanej na Łąki Zamkowe. Po dwutygodniowej podróży w deszczu i hałasie wagonowych kół Świebodzin wydał mi się rajem.

Była piękna pogoda, cisza, a w bezpańskich ogrodach, które mijaliśmy, mokre krzewy pełne były porzeczek. Nasze mieszkanie mieściło się na pierwszym piętrze i składało z 5 pokoi, kuchni, werandy i niestety ciemnej łazienki. Dwa pokoje z wejściem od schodów (oddzielnym) zostały od razu przeznaczone na poczekalnię dla pacjentów i gabinet lekarski Ojca, jeden mały pokój dla babci, a dwa pozostałe na tzw. pokój stołowy (od ulicy) i sypialnię od podwórka.

Nie było elektryczności, nie działał wodociąg, nie było gazu. Lampy naftowe, które przywieźliśmy ze sobą były absolutnie niezbędnym sprzętem. Kiedy już był prąd nadal nam służyły, gdyż wyłączenia prądu były bardzo częste. Wanna w łazience, z szarej ocynkowanej blachy, została przez poprzednich użytkowników, żołnierzy sowieckich, zamieniona na szambo. Do połowy napełniona była odchodami. Ściany były wytapetowane ciemnymi, brudnymi tapetami pod którymi gnieździły się roje pluskiew. Na ulicy przed naszym domem stał wrak małej, niemieckiej ciężarówki. Pamiątkę po zabawach na tym wraku mam do dzisiaj w postaci długiej szramy na pośladku.

Na podwórku była olbrzymia, śmierdząca sterta odpadków różnego pochodzenia, ale dalej zaczynał się wilgotny ogród z jabłoniami, wiśniami, śliwkami i włoskimi orzechami. Co ważniejsze w ogrodzie tym były płytkie studzienki melioracyjne, z których można było czerpać wodę.

Tego samego dnia na parterze budynku zamieszkała inna rodzina, pani Zofia Stankiewicz z synem Bogusiem i córką Jadwigą oraz pani Maria Cynk z synem Jankiem i córką Reginą,a z nią, wspomniany wyżej,  mój serdeczny kolega , aż do matury, Boguś Stankiewicz. Ojciec jego, kawaler orderu Virtuti Militari za wojnę polsko-bolszewicką ,został zamordowany w Katyniu.Do tej rodziny dołączył później pan Romuald Urbanowicz, brat Zofii i Marii.

W następnym roku poszedłem do szkoły. Była to szkoła Nr 2 w Parku Chopina. Z nauczycieli pamiętam panią Zofię Aścik (moja wychowawczyni), pana Macieja Tołściuka – Turyńskiego i panią Bem. Potem były pierwsze sympatie, pierwszy papieros, pierwszy kielich, ale to już zupełnie inna i długa historia.

Andrzej Baczański
wrzesień 2016 r.


WSPOMNIENIE PANA KRZYSZTOFA HRYCAKA ZE ŚWIEBODZINA
Moja rodzina  mieszkała w Stanisławowie.

Ja urodziłem się w Kołomyi – tak chciała  mama. Tam mieszkała moja babcia. W tamtym czasie porody odbierano w domu i moja mama  czuła się pewniej pod opieką  swojej mamy mającej większe doświadczenie życiowe

Ze Stanisławowa  wyjechaliśmy transportem do Polski  10 marca 1945 roku. Z nami w wagonie jechał  stryjek – Franciszek Hrycak, który osiadł  na Kujawach.

W wagonie którym jechaliśmy było ; 4 osoby naszej rodziny i 5 osób stryjka.Na dole wagonu  była „koza”- taka płyta   do gotowania posiłków i  zabrany ze sobą sprzęt oraz zapas żywności na 7 dni ( tak nam obiecano, że 7 dni i będziemy w Katowicach)Pod dachem były prycze do spania.

Nasza  część transportu  dotarła do  ostatniej  stacji kolejowej po polskiej stronie , do Zbąszynia w końcówce marca 1945 r. Rozlokowaliśmy się  w Nądni, zamieszkaliśmy w starych poniemieckich ,wojskowych barakach.

Były to baraki po stacjonującym tam wojsku, z dala od Nądni, na wzgórzu, w lesie .Do wioski nie mogłem chodzić – ojciec mi zabronił. Tata znalazł karabin ( Mauzer)  i polował w lesie na dziki i  błąkające się świnie  – upolował kilka razy. Mieliśmy co jeść.  Złapaliśmy  błąkające się krowy – było mleka. Znależliśmy kopce  z kartoflami  i zaczęto robić bimber . Był to cenny towar na wymianę  od żołnierzy dobrych puszek – tuszonki .

Tam byliśmy do końca kwietnia . W tym czasie przyjechał do nas  radziecki komendant wojskowy  i zaproponował nam wyjazd  do „nowych” domów   i osiedlenie się w Sulechowie lub Świebodzinie.

Oficer ten obwiózł  nas tzn. chętnych  do osiedlenia się po tych miejscowościach wojskowym samochodem –typu łazik , każdy mógł zobaczyć  przyszły swój dom.

My razem z rodziną Haczkiewiczów,  pochodzili oni ze Stryja , Pan Haczkiewicz był malarzem pokojowym  jechaliśmy do Świebodzina  dużą , konną lorą.

Po drodze , szczególnie na  drodze w kierunku Brójec  mijaliśmy dużo  wraków  niemieckich ,pozostawionych samochodów wojskowych i cywilnych.

W Świebodzinie byliśmy 5 maja po południu. Zatrzymaliśmy się  w budynku przy ul. Kościelnej przed  rozszabrowanym  sklepem spożywczym( obecnie sklep NATURA), po kilku godzinach  przenieśliśmy się  na ul. Wiejską  Na tej ulicy było bezpieczniej – w ratuszu była milicja a obok wojskowy szpital  – w dzisiejszym LORO. Nasz budynek ( już go nie ma – rozebrano) miał dużą  bramę wjazdową na zaplecze gdzie był garaż z warsztatem .Idealne miejsce  do pracy ojca, który był z zawodu mechanikiem  samochodowym. Obok w mniejszym budynku mieszkali Haczkiewicze. Wspólne podwórko i wzajemna pomoc w codziennym życiu to także jedna wspólna kuchnia  dla dwóch rodzin.

     Nie było prądu , nie było bieżącej wody. Jedynym miejscem gdzie  była woda to ul. Grzybowa – tam było źródło, które zasilało stawy w których hodowano karpie Moim zadaniem było codziennie wózkiem jechać tam z konwią po wodę.

Następnego dnia dojechali  do nas Ilczyszyńscy  – też pochodzili ze Stanisławowa. Pan Ilczyszyński był szewcem. Mieszkali w domu po  drugiej stronie ulicy ( dzisiaj Wiejska nr ..)

Był to czas wojny. W nocy było słychać  z kierunku Berlina  odgłosy bombardowań i artylerii.

Miasto było podzielone na sektory, duża część  była zamknięta,

przetrzymywano  tam  żołnierzy radzieckich, którzy byli wcześniej w niemieckiej niewoli .Ogrodzenie było z drewnianego płotu – wys. ok. 3,0 m. Ciągnęło się ono ; ulicami; Głogowska, Wałowa, Średnia, Pl. Wolności,30 Stycznia ,Wałowa, Głowackiego ,Pl. J.P., Rynkowa, Kilińskiego do Głogowskiej.     Jeńcy i kontuzjowani żołnierze byli także przetrzymywani  w budynkach  szkoły nr 2  i LO .

     W fosie, koło byłego  Technikum Mechanicznego   były baraki  w których była kuchnia i stołówka dla  rosyjskich jeńców wojennych i personelu cywilnego. Komendant  tego obozu miał siedzibę  na rogu ul. Średniej i Wałowej ( nr 48) . Z chwilą opuszczenia tej strefy prze Rosjan w 1946 roku  w tym budynku ( po komendancie) zamieszkaliśmy. Na parterze był  obszerny warsztat  z garażem- dlatego ojciec zamienił  miejsce zamieszkania  z Ul. Wiejskiej na ul. Wałową. Przed wojną działała tu firma kowalska- na fasadzie jest jeszcze symbol podkowy. Haczkiewicze także się przeprowadzili  na tą ulicę – do bud. nr 44.

Pamiętam , ze w dniu 8 maja 1945 roku  wczesnym wieczorem rozpoczęła się  w mieście  ogromna strzelanina z broni ręcznej.

My byliśmy przerażeni, myśleliśmy że powraca front.

Jednak po pewnym czasie usłyszeliśmy zawołania wojennego komendanta, który krzyczał, że ;

POBIEDA – zwycięstwo,

że koniec wojny z Niemcami…

Byliśmy szczęśliwi, że skończył się  koszmar wojenny, że nie trzeba będzie rozpoczynać tułaczki.

Radość  wśród żołnierzy radzieckich, że jest koniec wojny  trwała  długo, strzelali na wiwat, nie grzesząc wypiciem kolejnych toastów .

Wiadomość , że jest  koniec  wojny oznaczał dla nas , że musimy zadbać o swój byt. Zaczęliśmy intensywnie poszukiwać żywności.

Znajdowaliśmy ją  w zrujnowanych sklepach i w piwnicach opuszczonych domów. Tam można było znależć tzw. weki – wyroby w słoikach, ale tego nie było dużo. Wyszukaliśmy w zakamarkach piwnic mąkę , ziemniaki, odrobinę cukru. Jedynym , pewnym  dostawcą żywności  była tzw. UNRA- amerykańska pomoc żywnościowa. Były to konserwy mięsne ( konina), olej jadany itp .Dobrymi dostawcami byli także żołnierze radzieccy , ale tylko za bimber.

  Ojciec , znający się na technice  miał możliwości  pracy  jako instruktor – na wsiach pokazywał  zamieszkałym tam rodzinom  do czego służy kierat i jakgo się uruchamia – za to dostawał  kilka jaj lub kury.

W 1945 r. we wrześniu rozpocząłem naukę w  4 klasie , szkoła była  w drewnianym baraku wojskowym przy ul. Młyńskiej. Tam gdzie dzisiaj jest  pusty plac. To był mój rejon szkolny.     Inna młodzież, ale  trochę póżniej   rozpoczęła  naukę  w dzisiejszym Gimnazjum nr 1. W tym czasie  w dzisiejszej  SP nr 2 i LO byli  jeszcze Rosjanie

Tutaj , na ul. Młyńskiej skończyłem rok szkolny 1945/1946.

Na rok szkolny 1946/47 przeniesiono nas  do normalnej szkoły , tj. szkoły nr 2 , którą opuścili Rosjanie .Nareszcie była normalna szkoła dostępny był także  budynek obecnego sądu gdzie dokonywano  „pojedynków” .  Były to  bijatyki – kto jest silniejszy, kto bardziej wytrzymały. Sąd był pusty, byłe więzienie także było opuszczone. W szkole uczono  nas j. francuskiego oraz robót ręcznych ze stolarstwa .Prace te polegały na wykonaniu  ławek szkolnych i krzeseł na wyposażenie klas szkolnych. Tego wyposażenia bardzo brakowało. Dodatkowym  zajęciem było introligatorstwo –  oprawialiśmy książki szkolne  i literatury. Na rok szkolny 1948/1949 przeniesiono nas  do szkoły pn. Szkoła Ogólnokształcąca Stopnia Podstawowego nr 3  gdzie kierownikiem był Pan Tołściuk  ( póżniej zmienił nazwisko na Turyński), który uczył nas matematyki a jego żona j. polskiego. Językiem obcym była łacina – uczył Pan Ziss- pasjonat meteorologii. Zrobił swoje obserwatorium na tzw. „Górze Kata” – często tam chodziliśmy po odczyty  min. temperatury .Pan Ziss  zminił  póżniej nazwisko na Karwiński.  Religii  uczył ks. Janik, który pochodził  także z Kresów i doskonale nas już poznał. Był bardzo dobrym i wyrozumiałym księdzem.

   Moja refleksja po … latach. Świebodzin  w 1945 roku był ładnym , nie zniszczonym miastem. Dewastacja nastąpiła  w wyniku rabunku i wywózki  wyposażenia  fabryk , młynu  ( ul. Kilińskiego) itp. Dużo  budynków rozebrano  a pozyskaną cegłę wywieziono  na odbudowę Warszawy. Poziom wiedzy mieszkańców i zarządzających był niski. Np.  w mieście była dobrze funkcjonująca oczyszczalnia ścieków przy ul. Jeziorowej . Tam był podziemny  zbiornik gdzie uzyskiwano biogaz, który wykorzystywano do  oświetlenia .Ścieki  przepompowywano do tzw. karuzeli,  z ramion tej karuzeli spływały ścieki na  warstwę pumeksu, dotlenione i przefiltrowane – już czysta woda – spływały do jeziora. Jezioro Zamecko było czyste. Były nad nim  domki drewniane ( szatnie, toalety), był pomost, jezioro  było miejscem  rekreacji .

                  Wprowadzono póżniej usprawnienie – przekopano  rów i  ścieki lekko poczyszczone spływały do jeziora .Po kilkudziesięciu latach był to zbiornik martwy, cuchnący na odległość !!!

     Podobnie było z J. Trzcinowym , z Wieżą Bismarcka, browarem Zamkowym.

  Szkoda , bo póżniej  trzeba było naprawiać , budować nowe lub pozostało …. Wspominać.

08.05.2016 r./25.08.2016 r.  wspomnienia spisał ; Mirosław Algierski

 


AKTUALNOŚCI


ZEBRANIE SPAWOZDAWCZE za 2022 r.20.10.23

Zarząd Świebodzińskiego Związku Kresowian   zwołuje na  23 listopada 2023 r.   ( czwartek) 
ZEBRANIE SPAWOZDAWCZE  za 2022 r. - Godzina 16.00

CZYTAJ WIĘCEJ

Zapraszamy02.07.23

Zapraszamy na Mszę św. w 80 rocznicę Krwawej Niedzieli na Wołyniu, która odbędzie się w Sankruarium Miłosierdzia Bożego w Świebodzinie o godz. 16.30, poprzedzona (o godz.16.00)  prelekcją 
ks. prof. dr hab. Józefa Szymańskiego.

CZYTAJ WIĘCEJ

GALERIA